Spierniczone Święta! Przechorowane w noc wigilijna maksymalnie... a wszystko dobrze się zaczęło, no prawie...
W Wigilie, zaraz po obiedzie ruszyliśmy do teściów z dziewięcioma siatami wypełnionymi jedzeniem, świecami, dekoracjami oraz naszymi rzeczami osobistymi na dwa dni: Wigilia i 25 grudnia. Jak tylko przyjechaliśmy okazało się, ze teściowie byli bardzo podenerwowani bo pieczone z myślą o pierwszym dniu świat ciasto a miała to być "baba au rhum" czyli babka z rumem zupełnie się nie udało - ostatnie zdjęcie na dole. Od razu odczuliśmy pewien dyskomfort związany nie tyle z nieudanym ciastem ile z cyklicznoscia tej sytuacji... Ciasto zawsze jest spierniczone, nieudane, niesmaczne, nadaje się do śmietnika właściwie. Od lat to się powtarza i nie tylko przy okazji Bożego narodzenia ale zawsze i od lat te same tłumaczenia, ze kiedyś się udawało a teraz nie. To kiedyś nie obejmuje moich lat znajomosci z ta rodzina czyli 26 ostatnich lat.... Chwala Bogu ponad ćwierć wieku!!! Koń by się uśmiał!!!
Niewazne. Pominęliśmy aferę milczeniem. Ja zabrałam się za ostatnie przygotowania przed wyjściem na msze. A gotowałam w Wigilie od rana bo ja cala robiłam sama.
Msza była wesoła, estetycznie cóż... muzycznie cóż... ale widać było, ze ludziom ja organizującym zależało na jej wyjątkowym charakterze i to bardzo doceniliśmy! Teściowie poszli z nami.
Wrocilismy z mszy koło 19... Podałam najpierw grzane wino, które sama zrobiłam w przeddzień...
Na przystawki jak co roku:
- losos gravlax przeze mnie zrobiony, zamarynowany kilka dni wcześniej, ziemniaczki i bita śmietaną z chrzanem.
- ciepla przystawka to małże Świętego Jakuba na purée z trybuli bulwiastej z wanilia i przyprawami.
- Na danie główne okoń morski pieczony, risotto grzybowe, sos grzybowy i grzyby leśne
Serow nikt nie chciał...
Na deser kupiona Gałąź wigilijna malina i wanilia.
Calosc byla pyszna. Talerze puste, rodzina zachwycona. Narobiłam się trochę to fakt i przy zakupach i przy opracowywaniu menu i przy przygotowywaniu i przy podawaniu ale chciałam mieć fajna Wigilie. I w sumie Wigilia była fajna do godziny 23.
Wtedy Antek zaczął wymiotować... i wymiotował do 7 rano non stop właściwie. Ja dostałam biegunki, Stéphane wymiotował. Teściowie się jakoś trzymali. Ale nikt prawie nie mógł spać tej nocy.
Ojciec mojej szwagierki również w te noc się pochorowal a następnej nocy ludzie z jej rodziny, którzy spędzali z nimi Wigilie w sumie kilkanaście osób.
Okazało się, ze szwagier ze szwagierka przychodząc na kolacje do nas w czwartek, 23 grudnia, nie byli do końca zdrowi bo ich wymiotach itd z początku tygodnia. Zarazili nas jelitówką i wszyscy się pochorowali w ilościach hurtowych.
25 grudnia przespaliśmy właściwie w połowie. Nic nie zjedliśmy. Wczoraj było nieco lepiej ale atmosfera skisła jak często bywa po dwóch dniach przebywania z rodzina.
Narazie mam niesmak w sobie i głębokie rozczarowanie i żal ogromny tez bo jak Antek cierpiał cala noc to tylko ja i czasem teściową wstawaliśmy by mu pomoc a raczej zwlekałam się by mu pomoc, dać mu prysznic o 4 nad ranem itd... ani mój mąż ani teść nie kiwnęli palcem. Także stan wykończenia fizycznego i trochę tez psychicznego daje się ostro we znaki. Wiele spraw powinno zostać zmienionych. Jak wrócą siły to się tym zajmę.